Sobota 13.XII.2014
Nad ranem docieram nocnym autobusem do stolicy Kambodży - Phnom Penh.
Po zakwaterowaniu wybieram się na zwiedzenie dwóch ciężkich miejsc, gdzie w czasach reżimu Czerwonych Kmerów (1975-79) dokonano przerażających zbrodni ludobójstwa na własnej ludności (ok. 3 mln niewinnych ludzi, w tym na równi kobiet i dzieci, uznanych całymi rodzinami za "wrogów rewolucji", zostało zamordowanych z zimną krwią, po ciężkich i przerażających torturach, zmuszających ich do przyznania się do czynów, których nie popełnili). To prawie połowa wszystkich mieszkańców kraju, liczących wówczas 8 mln.
Samo miasto nie nastraja ochotą na dłuższe zwiedzanie... Ładne jest reprezentacyjne centrum i promenada nadrzeczna, skąd można zobaczyć kilka bardzo ładnych budynków (Pałac Królewski), pomników (Niepodległości czy ostatniego króla) i świątyń. Jednak wystarczyło wyjechać nieco poza centrum, miasto wygląda ohydnie, wszechstronny bród, śmieci, smog... przypomina mocno miasta indyjskie. Można to było dobrze zaobserować w drodze do tzw. "Pól śmierci / Killing Fields" w miejscu Choeung Ek, ok. 15 km od centrum.
I jest to pierwsze miasto na mojej drodze, gdzie od początku wszyscy mnie ostrzegają, żeby jadąc lub spacerując przez miasto mocno trzymać plecak... Podobno często złodzieje na motorach wyrywają plecaki turystom. Nie tylko plecaki, takze aparaty fotograficzne, telefony, torebki damskie... Uprzejmi ludzie zagadujący Cię w parku okazują się członkami mafii filipińskiej wciągającej ludzi w niebezpieczne gry... I jak tu lubić takie miasto, gdzie trzeba być czujny jak ważka ?