Geoblog.pl    jbloko    Podróże    Tajlandia - Laos - Kambodża 2014    Czyli "Usta (ujście) rzeki Xe"
Zwiń mapę
2014
02
gru

Czyli "Usta (ujście) rzeki Xe"

 
Laos
Laos, Paksé
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 11153 km
 
Poniedziałek 1 grudnia 2014.
Następnym celem podróży jest Paske, stolica południowej prowincji Laosu zwanej Champasak. O ile dostanie się do wioski Kong Lor z Vientiane nie stanowi już wielkiego wyzwania logistycznego jak niedawno (teraz już jest bezpośredni lokalny autobus z południowego dworca stolicy), o tyle przedostanie się na południe już tak. Jedną z opcji jest powrót tym samym autobusem, który wyrusza o godz. 7. i może wysadzić pasażerów albo w najbliższym miasteczku (skąd trzeba łapać inny transport), albo na głównej drodze Laosu z północy na południe, wzdłuż Mekongu (droga nr 13). Druga możliwość - znana mi już począwszy od północnej Tajlandii, bardzo popularna grupowa taksówka - songtaw, czyli forgonetka przerobiona do przewozu ludzi na pace (dospawane zadaszenie + po dwie ławki po obu stronach. Pasażerowie siedzą vis a vis. O ile nie była to pierwsza podróż lokalnymi środkami transportu, wcześniej nie działo się nic hardkorowego, poza wymiotujacymi pasażerami, o tyle ta dostarczyła wiecej wrażeń i doświadczeń jak wygląda podróżowanie lao-lao...

Z wioskowego wywiadu wyszło, ze cena bedzie podobna, więc wolałem spokojnie zjeść śniadanie i złapać komunalną taksówkę ok godz. 8. Podczas śniadania widziałem kilka innych tego typu osobowych furgonetek zawożacych dzieci do szkoły. Wszystkie przykładnie ubrane w ten sam strój (w tym obowiązkowa biała koszula). Jeden był tak pełny, że część chłopców siedziała na dachu.

Poza ewidentną atrakcją, jaką jest podróżowanie lokalnym transportem razem z okolicznymi mieszkańcami, a często także innym żywym inwentarzem, drugą zaletą podróży songtaw jest szybkość. Faktycznie gnają bardzo szybko, pasażerowie mogą się poczuć jak worki z ziemniakami. Cóż, czas to pieniądz. Szybszy kurs znaczy więcej kursów za dnia. Do tej pory jednak nie miałem okazji podróżować na pace aż 180 km, raczej po kiepskich dziurawych i górzystych drogach. Byłoby znośnie gdyby nie to, że coś nie tak było z silnikiem i strasznie dymił na czarno i co chwila zawiewało do środka... smród wręcz duszący, jakby silnik spalał dużo oleju, stary diesel. Jednej Pani ciągle zbierało się na wymioty, może od dymu, może od rzucania na zakrętach i dziurach na drodze. Nie dziwiłem się już dlaczego tak dużo lokalnych mieszkańców podróżując gdziekolwiek i czymkolwiek używa masek na twarz. Tylko turyści są twardzi, bo żadnego nie widziałem z maską :-)

W wielu trudnych sytuacjach z pomocą przychodziła bufa (dzięki Justa! :) - super wielofukcyjna chusta na głowę, wielokrotnie używałem jej jako np. maska na oczy (do spania w samolocie, autobusie, pociągu), nakrycie głowy przed słońcem, podkładka pod kask motocyklowy... Właściwie nie potrzbuję żadnej innej czapki - tą którą wziąłem na słońce wożę właściwie niepotrzebnie...

Songtaw miał pasażerów dowieźć do Tha Khaek, skąd rzeba było łapać autobus na południe. Z dostępnych w sieci, w przewodnikach oraz u ludzi informacji wynikało, że autobusy odjeżdżają co godzina. W końcu to główna arteria Laosu, z północy na południe. Na dworzec dotarliśmy ok. 13. Sprzedawca w kasie biletowej informuje, że autobus będzie o 14. Na dworcu czeka już sporo podróżnych, w tym około dziesiątka plecakowiczów. Pod wpływem lektury przewodnika pomyślałem, że może zostałbym na 1 noc w Tha Khaek... ot małe miasto może być przyjemne. Jednak nie trzeba mi było wiele - nieco spaceru jedną z głównych raczej nieprzyjemnych ulic, bezskuteczna próba dogadania sie z kimkolwiek i ogólne odpychające wrażenie szybko spowodowało, ze wybiłem sobie ten pomysł z głowy, wróciłem czym prędzej na dworzec, spodziewając się, że wszyscy plecakowicze już pewnie pojechali autobusem i zostanę sam jeden innostraniec. A tu niespodzianka, wszyscy nadal czekają, nawet jest nas więcej - dotarła para z Tanzanii, którą poznaliśmy w Kong Lor (on z RPA, ona z UK) i która wyruszyła z wioski godzinę przed nami autobusem o 7 i dotarła godzinę poźniej.

Mineła godz. 14 więc pan w okienku biletowym poinformował, ze autobus bedzie o 15. Gdy mineła 15, usłyszeliśmy, że przyjedzie o 16. itd. itd. Do tego doszły jakieś pogłoski, ze sie zepsuł po drodze... tylko dziwne było to, ze powinno byc wiele autobosów (co godzinę) a nie tylko ten jeden, na który wszyscy czekali. Po godz. 16 słyszymy: 16.30...potem 17... Część osób przestałą wierzyć, ze w ogle przyjedzie i zmieniło swoje plany: oddali bilety i kupili na nocny autobus w inne miejsce. Oczekiwany przyjechał wreszcie ok. 18 - tak starego zniszczonego rozpadającego się rzęcha jeszcze nie widziałem.. i chyba w takim nie jechałem. Wyglądał, jakby przeżył wiele wypadków, w środku po przekątnej okien widać było kilka żelaznych szyn dospawanych wzdłuż ścian autobusu, żeby w miarę trzymał kształt. Na środku korytarza stały grube drewniane belki podpierające i trzymające dach przed zawaleniem. Cudem udało się znaleźć miejsce siedzące w środku, tym mniej fartownym pasażerom pozostały stołki stawiane w korytarzy pomiędzy tobołami. Jednak zapakowanie się ludzi i ich bagaży (większość zostałą ubita na tyle) nie stanowiło dużego problemu. Staliśmi jeszcze godzinę na dworcu czekając aż zapakują na dach wszystkie paczki, w tym wielkie pudła, worki z towarami z rynku, nawet skuter i rower. Wyglądało to tak, jakby autobus pełnił także funkcję dostawcy paczek i towarów. Nieco spinające uczucie gdy słychać było, jak dach nad naszymi głowami trzeszczy i ugina się pod ciężarem dorzucanych wielkich paczek i chłopaków, którzy po nim stąpali.

Ruszyliśmy około 19, było już ciemno.. Do celu mieliśmy dotrzeć ok. północy, dotarliśmy po 2 w nocy. Na szczęście Eunnhye znała to miasto i nie daliśmy się naciągnąć nocnym tuktukowcom (moto-ryksiarzom). Na szczęscie znalazł się tani otwarty hotel, w którym był wolny pokój. Byle odespać trochę, bo w autobusie nie dało się nic a nic... za to było wiele śmiechu, zwł. gdy gdzieś w nocy po środku drogi w mieście Savannakhet do autobusu próbowało jeszcze wsiąść prawe drugie tyle osób co było siedzień, w tym spora grupka białych turystów (falangów),którzy wcześniej tam dotarli nie czekając na autobus w Tha Khaek. Wyszło na to samo.. Okazało się, ze tego dnia był tylko jeden autobus na tej tak ważnej trasie. No nic. dotarliśmy z przygodami, które tworzą kolejną historię i ciekawe wspomnienie.

Wtorek 2 grudnia 2014. Pakse spodobało mi się od razu, zwłaszcza ta najładniejsza część miasta u zbiegu Mekongu i rzeki Xe, w której znajduje się skupienie kwater, knajpek, kawiarni i... tego co bardzo lubię w Azji: salonów masażu. Wreszcie mogłem się poddać długo oczekiwanemu laotańskiemu masażowi, na który jakoś wcześniej nie było czasu ani okazji... A obolałe plecy i mięśnie się już bardzo dopraszały. Tradycyjne masaże, tajski, jak i nieco podobny jemu laotański, są zwykle bardzo mocne i mogą być dosyć bolesne. Czuję, jak mi pomagają, nie tylko rozluźnić obolałe zastałe, zesztywniałe mięśnie (zwł. pleców), ale także odblokować miejsce tam, gdzie ciało się za bardzo przykurczyło... W końcu jestem tu także w celach terapeutycznych. Godzina profesjonalnego orientalnego terapeutycznego masażu w Polsce kosztuje około 200 zł, tutaj - ok. 15-20 zł. W Pakse oddawałem się w ręce, pod łokcie, kolana i stopy drobnych niepozornych masażystek codziennie, raz nawet 3 razy w ciągu jednego dnia ;-) Nie dziwne, ze podobnie jak w Chiang Mai, chętnie zostałem tu na kilka dni.
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Zdjęcia (12)
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
Komentarze (0)
! Komentarze moga dodawać tylko zarejestrowani użytkownicy
 
jbloko
Jacek Buko Loko
zwiedził 2.5% świata (5 państw)
Zasoby: 26 wpisów26 7 komentarzy7 406 zdjęć406 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróże
11.11.2014 - 16.12.2014