Niedziela 16 listopada upłynęła na relaksie, pakowaniu, drobnych zakupach, przygotowywaniu do drogi, pogawędkami z nowymi gośćmi Tooma (np. bardzo interesujacej rozmowie o Nowej Zelandii z facetem o podobnym wieku, Hamishem, operatorem filmowym, który jest w samotnej podróży poza krajem od 18 lat... co jakis czas wykonującym zlecenia filmowe, czasem pracującym jako nauczyciel angielskiego - tu chwalił Kolumbię... obywatel świata).
O godz. 19 opuszczam mieszkanie i żegnam Tooma, który wraz z innym gościem z Kanady odprowadził mnie do autobusu. Pociąg odjeżdża planowo o 20:08. Na pożegnanie Toom kupił mi jeszcze owoce... śmiałem się, że troszczy się o swoich gości jak mama (innym razem np. wybiegł za chłopakami żeby im donieść peleryny na deszcz, na wszelki wypadek...) Wypłynąłem na szerokie i głębokie wody - wyposażony jeszcze od Tooma w ręcznie napisaną ściągawkę: podstawowe zwroty po tajsku, polecane warzywne dania do jedzenia (spróbowania) napisane też po tajsku gdybym nie mógł się dogadać po angielsku, a także kontakty do 2 znajomych osób z Chiang Mai, z którymi może mógłbym się spotkać, pogadać, coś się dowiedzieć, zwiedzić miasto... Od teraz byłem już zdany tylko i wyłącznie na siebie.
Na stacji było ciemno, pociąg był opóźniony, poinformował mnie o tym zawiadowca, który widząc mnie jako jedynego turystę, od razu sie zainteresował (to nie była stacja początkowa, pociąg miał stać bardzo krótko, ważne było, żeby się dobrze ustawić). Dobrze, że w porę się zorientowałem, że pociągi tu też jeżdżą lewostronnie, bo początkowo usadziłem się po stronie toru prowadzącego w przeciwnym kierunku, co centrum Bangkoku :-) Gdy opóźniony 20 minut pociąg wjeżdżał na stację, przyjazny zawiadowca popilotował mnie gdzie mam wsiadać. Miłe to było, wcześniej przejeżdżał inny pociąg, a że nie są opisane, łatwo można byłoby się pomylić i wsiąść do nie tego co trzeba...
Około godz. 10 rano nocny pociąg z Bangkoku wjechał na końcową stację w Chiang Mai. Noc nie była lekka: pomimo kuszetki chyba niewiele spałem, dobrze że miałem słuchawki z mp3 a potem stopery do uszu, które i tak niewiele pomagały. Całą drogę słychać było dochodzące z podwozia wagonu przeraźliwe piski, jakby coś sie zużyło, metal o metal ocierał się niemiłosiernie drążąc i przeszywajac bębenki w uszach.. Rano jeszcze w pociągu można było zamówić śniadanie: kawa, dwa plastry ananasa, jajecznica albo ciastka... albo cos tajskiego, np. zupe z makaronem (takie jedzą śniadania).
Z mapy wydawało się, że do centrum ze stacji nie jest daleko, ale gdy wreszcie doszedłem do murów i bramy Starego Miasta, byłem już mocno zmęczony, następnym razem wziąłbym podwózkę, np. bardzo popularnymi tutaj czerwonymi furgonetkami zwanymi songtaw (wielo-osobowe tanie taksówki zabierające do ok. 10-12 osób, a może i więcej...) pewnie nie wydałbym wiecej niż 5 zł, ale cóz, chciałem trochę ruchu po nocy w pociągu - to dostałem co chciałem. Spocony jak prosiak, szukałem kwatery, której namiary dostałem od Tooma. Pytałem po drodze, dzwoniłem i to nie pomagało. Następnym razem warto chyba wziąć jakiś stary smartfon na lokalną kartę i posłużyć się nawigacją. Wreszcie dotarłem: kwatera nazywa się KIKI's Guesthouse od imienia właścicielki.
Po zakwaterowaniu zadzwoniłem do Aimee, znajomej Tooma. Miałem szczęście, bo akurat była w mieście i miała 2-3 godziny wolnego. Przyjechała po mnie skuterem i pojechaliśmy w okolice bazaru i salonu masażu jej znajomej. Przy okazji zachęcano mnie na Rybne Spa, czyli małe rybki robiące peeling stóp, czyli obryzajace stopy ze skóry :-) Najpierw wspólny lunch na bazarze Sampet (makaron ryżowy z warzywami i curry - pyszności za 2 zł). a jako zakąska - czipsy z prażonej świńskiej skóry... tym razem głupio było nie spróbować i co ciekawe, smakowały jak nasze ziemniaczane. Tylko ta nazwa i wyobraźnia przeszkadza... Jednak na pewno nie dam sie namówić na grillowane / smażone insekty, pająki czy skorpiony, które co chwila widziałem w Bangkoku. Potem Aimee opowiedziała mi i zapisała ciekawsze miejsca i atrakcje do dobaczenia w mieście. Na koniec dnia długo wyczekiwany tradycyjny tajski masaż, a nawet dwa :-) godzina kosztuje 18-20 zł, a pewnie normalnie taniej bo to ceny dla turystów. Dowiedziałem się, że w jednej ze świątyń można zostać "wymasowanym" przez mnichów pałkami z tekowego drzewa. Koszt 12 zł/h. Podobno ból jest taki, że prawie każdy znajduje swoje granice wytrzymałości... może się skuszę... Inna ciekawostka, można iść do miejsca koło więzienia, gdzie masaż wykonują wieźniowie / więźniarki - w ramach resocjalizacji i zarobienia na przepustkę :-) Są także salony masażu, gdzie pracują byli a już doświadczeni więźniowie. Ciekawe o czym tu zagadać w czasie masażu? za co siedzisz/łeś/łaś?
Chiang Mai jest głównym miastem Północnej Tajlandii, położonym 700 km na północ od Bangkoku, nad rzeką Ping, w kotlinie pośród gór porośniętych zieloną dżunglą, objętych ochroną przez liczne parki narodowe. Miasto nazywane jest często "Różą" albo "Perłą Północy" i obfituje w wiele atrakcyjnych miejsc. 90 km na południowy zachód znajduje się najwyższy szczyt Tajlandii - Doi Inthanon (2 565 m npm), na który można wejść malowniczym górskim szlakiem z pięknymi wodospadami.